Kraków

Pierwszy raz nie tylko w interesach... w sensie nie do Ikei

04.12.2024

Jako przykładny mieszkaniec Polski B, przynajmniej kilka razy do roku muszę być w Ikei. I nie dlatego, że ja chcę tylko dlatego, że moja druga połówka wynajduje u siebie potrzeby aranżacji wnętrz. Czasem mam wrażenie, że mógłbym siedzieć na kamyku gdybym tylko miał w domu kilka niezbędnych do życia rzeczy. Anyway, od lat nie ogarniam, dlaczego w Polsce B nie da się wybudować tego niebieskiego kontenera z tekturowymi meblami, ale co poradzić. Nie ma, to nie ma. I tak ustygmatyzowani przez szwedzką sieć sklepów musimy dymać 360 km w obie strony po krzesła gdy się skończą w domu. Nie inaczej było tym razem. 

Naprawdę skończyły nam się krzesła.

Na jedno narzygał kot. Zapaskudził je tak strasznie, że gdy próbowaliśmy je wyczyścić to zostały na nim jakieś plamy po środkach piorąco-czyszczących. Drugie rozleciało się, w przypływie emocji grając w planszówki. Czasem RNG* (Random Number Generator – mechanika w grach dobierająca losowe liczby – w tym przypadku „Losowość”)  potrafi być niekorzystne. Trzecie zostało zalane woskiem, bo romantyczny wieczór był tak romantyczny, że zostawiliśmy na stole odpalone świece (takie duże) i przez całą noc wosk z nich zalewał sobie zarówno stół, potem krzesło i podłogę. Nie róbcie tak. Bądźcie odpowiedzialni. 

I o mały włos, a znowu pojechalibyśmy do Krakowa tylko w tym jednym celu. Aż, Natalia otrzymała zaproszenie od swojej Kuzynki do Krakowa, na zwiedzanie naszej dawnej stolicy. Moja małżonka przybiega wtem do mnie i woła: 

  • N: Ej, choć pojedziemy do Krakowa na zwiedzanie!
  • K: Jak na zwiedzanie? Przecież tam nic nie ma.
  • N: No normalnie. Nigdy nie widziałam Wawelu od środka. 
  • K:  A faktycznie. Ja też. 

Wbrew mojemu pierwotnemu osądowi (i przyznam, że dość ignoranckiemu), okazało się, że w Krakowie jednak jest dużo rzeczy. Tylko jakoś przez lata zawsze jechałem tam po coś konkretnego, a nie po to, żeby coś zobaczyć. No i to miasto wydaje mi się tak blisko, że nie biorę go nigdy pod uwagę podczas rozważań o potencjalnych turystycznych destynacjach.  No i przecież miliony Anglików nie mogą się mylić. Po szybkiej rozkmnie zapada decyzja: 

JEDZIEM TAM!

A ja przy okazji porobię sobie fotki 🙂 

Dzień Pierwszy: Prolog i eksponaty

Mamy jechać w czwartek wieczorem, ale mój wyjazd zaczął się już w poniedziałek. W niedzielę przypomniałem sobie, że dawno nie używałem trenażera (zdarza mi się coś tam pojeździć na rowerze i żeby nie wypaść z formy, to czasem w domu kręcę kilometry) i wsiadam na 1,5 godzinki. Żeby nie zanudzać tu o trenażerach, to napiszę tylko, że jazda na nim wiąże się z odpalonym wiatrakiem prosto w twarz, żeby nie umrzeć z przegrzania. No i ta chęć utrzymania formy spowodowała, że na drugi dzień totalnie rozwaliłem sobie zatoki. Dramat. Oczy zapuchnięte, z nosa się leje, ból gardła, Natalia donosi tylko kolejne kubki z herbatą i imbirem. Ja pod kocem w dreszczach i generalnie chęci do życia żadnych. Samopoczucie szoruje po dnie i wprost sugeruję Natalii, żeby dzwoniła już po śmieciarkę. Postanawiam sprawdzić jeszcze temperaturę i moje odczucia nie mijały się z prawdą.  Termometr wskazał:

37,0

COŚ SIĘ DZIEJE! ORGANIZM WALCZY!

Sytuacja była poważna, a czwartkowy wyjazd stanął pod znakiem zapytania. Całe szczęście szybko zaczęło mi się poprawiać i w środę już było jako tako. W sensie dalej nie czułem czy jem kanapkę z keczupem, czy musztardą, ale przynajmniej nie miałem już zatkanych wszystkich otworów w głowie. 

Szybki check zdrowia w środę i temperatura wskazuje 36,6. Można jechać. A więc wyruszamy sobie w środę o 19 i na miejscu jesteśmy około 21:00. Na mieszkaniu wita nas Kuzynka Natalii i chyba najpiękniejsze zwierzę, jakie widziałem. Kotka o imieniu „Cleo”. Kot rasy Rag Doll, czyli – jak mi powiedziały obie specjalistki – kot co jak się go weźmie na ręce, to nieruchomieje i jest jak rzeczona „szmaciana lalka”.  Pod warunkiem, że w ogóle na te ręce uda się go wziąć, bo ten kot co miał energii to chyba nawet ja w niedzielę kiedy siadałem na ten feralny trenażer nie miałem.

Po 2 godzinach zabaw z kotem, czas iść w kimę, bo jak się okazało, Natalia na kolejny dzień przygotowała wiele różnych atrakcji. Tzn. nic się nie okazało, bo o tym wiedziałem, ale nie chce mi się już wpisu zmieniać. Mamy zaplanowane zwiedzanie Wawelu, a na miejscu musimy być na 9:00. Czyli jak na nas to dość wcześnie. Krótkie ogarnięcie rano i można ruszać w miasto.  Ale zanim ruszymy to szybka decyzja o tym, że poruszamy się po Krakowie tylko komunikacją miejską. 

I tu w moim przypadku zrodził się problem, bo z komunikacji miejskiej korzystałem ostatni raz … nie wiem, kilka lat temu.  A więc Patrycja (chyba nie przedstawiłem jeszcze kuzynki Natalii, która wspaniale nas ugościła – DZIĘKI PATRYCJA) robi mi przyśpieszony kurs korzystania z tramwajów i autobusów w Krakowie. Generalnie byłem przygotowany na kupowanie biletów w biletomatach i takie tam a tu się okazuje, że można dużo prościej i szybciej. Apka „Jakdojade” – ładujecie sobie tam kaskę i tylko wpisujecie numery boczne tramwajów. Coś pięknego.

THE FUTURE IS NOW OLD MAN.

Bilet kupiony. Wspaniała rzecz. Jak to wprowadzą w Rzeszowie to i tak nie będę korzystał z komunikacji miejskiej 😛 (nie że coś mam do komunikacji miejskiej tylko zdecydowanie szybciej jest mi poruszać się po mieście e-hulajnogą). Generalnie zostałem z uczuciem, że rzeczywistość i informatyzacja życia codziennego, pomimo że jestem jej częścią to i tak mnie wyprzedza. Albo po prostu to fakt, że nie korzystam z komunikacji miejskiej to skąd mam niby wiedzieć, że tak się teraz da.  

Ruszamy. Tramwajem mamy jakieś 10 min do Wawelu. W tramwaju jak to w tramwaju. Ludzie zajęci swoimi sprawami i każdy zatopiony w myślach rozkminia czy uda im się ten dzień przetrwać. Typowe dla jesiennego klimatu twarze ludzi wpatrzone w szyby i smartfony. 

Na plecach czujemy presję czasu, więc nie ma za bardzo zastanowić się nad jakimś kadrem. Poza tym w Krakowie wita nas typowa dla Krakowa z moich wyobrażeń pogoda – chmury, mgła, lekka mżawka, na drzewach brak liści. Generalnie krajobraz nastrajający raczej depresyjnie, trochę nostalgicznie.  Trafiamy na Wawel lekko spóźnieni, ale jak się potem okazuje, ten czas był tylko orientacyjny i to, że się spóźniliśmy, finalnie nikomu nie przeszkadzało. Uff.

Nie będę się tu rozpisywał na temat eksponatów, bo ani się na tym nie znam, ani do końca nie jestem fanem muzeów. Choć przyznam, że moim marzeniem jest zobaczyć Muzeum Historii Naturalnej w Londynie. Co do tego na Wawelu to powiem tylko tyle, że ilość eksponatów nie tyle, że jest duża, tylko po prostu nas pokonała. Matko boska. Zwiedzaliśmy pierwsze piętro, kilka innych mniejszych sal, kilka większych i zajęło nam to 6 godzin, idąc w miarę pobieżnie. Gdyby człowiek chciał się we wszystko wczytać i zastanowić nad każdym eksponatem to można by tam spędzić cały dzień.

 Nogi wchodziły nam już głęboko do d… i zmęczenie dawało o sobie znać. Była już gdzieś 14:00, chodzę głodny tak, że zaczynam wyczuwać w powietrzu kwanty jedzenia (ostatni raz tak głodny byłem na rowerze, gdzie z kumplem pojechałem na 70 km w stylu Alpejskim – bez jedzenia).  I w tym przypływie zmęczenia i po całym dniu łażenia pomyślałem, że zagadam do jednego z Kustoszy w muzeum w typowym dla siebie stylu:

  • Ja: Przepraszam, czy te wszystkie obrazy są oryginalne? Czy to repliki?
  • Pan Kustosz z lekkim uśmiechem: Proszę Pana jest Pan w muzeum – tu wszystkie eksponaty to oryginały.
  • <On się uśmiechnął i ja się uśmiechnąłem i tak patrzyliśmy na siebie>

Kątem oka widzę, jak Natalia kiśnie ze śmiechu.

Faktycznie. Być może mogłem zadać trafniejsze pytanie, które mogło rozbudować moją wiedzę trochę bardziej. No ale nic. Przynajmniej teraz byłem pewny, że to oryginały. 

Na swoje usprawiedliwienie dodam, że moje pytanie było podyktowane tym, że niektóre dzieła mające 600 lat wystawione są na wyciągnięcie ręki. I jeśli do muzeum wszedłby ktoś, kto ma naprawdę złą wolę, to mógłby takie dzieło bezpowrotnie zniszczyć. A w niektórych muzeach robi się tak, że umieszcza się w miejscu obrazu idealnie wyglądającą kopię (nie do rozróżnienia dla laika) po to, aby w przypadku zniszczenia nie utracić takiego eksponatu. Więc to stąd moje pytanie, które drapało mnie po głowie od dłuższej chwili 😀 

Generalnie ludzi jak na piątek o godzinie 10 było bardzo dużo. Nawet nie chcę wiedzieć ile ludzi przeciska się tymi wąskimi korytarzami kiedy w Krakowie panuje jakaś lepsza pogoda lub jest 'High season” turystyczny.  

Snując się po salach, trafiamy w jakimś momencie na taką, gdzie w suficie umieszczone są głowy. Nie pamiętam dokładnej ich historii, ale jedna rzecz zwróciła moją uwagę. Kiedyś było ich grubo ponad 100, a teraz jest tylko 37? Jakoś tak. I Natalia uświadomiła mnie później, dlaczego zostało ich tylko ponad 30 i co się stało z resztą. Otóż żołnierze (Austria) w ramach ćwiczeń strzelali sobie do nich. Przyznam, że nic mnie tak nie wk***ia jak bezmyślne i bezpowrotne niszczenie dorobku kultury. Jak z tym Buddą wyrytym w skale co go Talibowie zniszczyli w Afganistanie. Czaicie? Stało to od 6 wieku i przetrwało tyle lat, setki wojen i przyszli debile i postanowili, że sobie to wysadzą. Byłem oburzony przez chwilę. 

A potem poszliśmy dalej…

Swoją drogą te sufity powyżej – robią wrażenie. 

Turbo głodni i spragnieni ruszamy jeszcze na kilka wystaw. Do obczajenia mamy muzeum sztuki orientalnej i tureckiej. Ale tam już totalnie pobieżnie przelatujemy po eksponatach. W żadnym stopniu nie były mniej interesujące niż te poprzednie. Po prostu już nogi, głód i pragnienie zrobiły swoje. Wychodzimy i trafiamy do pobliskiej knajpko-restauracji na totalnie przepłaconą wodę. Zmęczeni siadamy przy stole i obserwujemy bój gołębi o sernik. Opierdzieliły cały sernik jak piranie o_O.  Ale nie dziwię się. Ten sernik wyglądał zajebiście i ktoś zostawił im pół.  W tamtym momencie te gołębie jadły smaczniej niż ja przez ostatnie 2 dni.  

Tego dnia jeszcze niby mieliśmy gdzieś jechać, ale po tym jak zasiedliśmy  w domu i wpadliśmy do lodówki jak dzik w szyszki, tak już nigdzie nie chciało nam się ruszać. Chwilę później po ogarnięciu jakichś wege burgerów i hot dogów, uderzyła nam insulina i zalęgliśmy na kanapie jak sparaliżowani. To był koniec tego dnia. I możliwie, że dobrze, bo jutro nie mniej „chodzony” dzień. Idziemy do Ikei. I podobno koncert jakiegoś kwartetu smyczkowego. 

Aha. A ten piękny kot (a w zasadzie kotka), gdy nas nie było, przeszła sterylizację i z tego turbo ruchliwego zwierzęcia stała się śpiącą wiewiórką w zielonym kubraczku :(.   

Dzień drugi: Interesy i muzyka

Poranek klasycznie. Przeciągamy się w wyrze dość długo, aż w końcu wjeżdża pierwsza kawka. Potem wchodzi druga, szybki prysznic i wbijamy do Ikei już z samego rana. Tym samym realizujemy standardowy punkt naszych wszystkich Krakowskich wycieczek. Jak pisałem już na samym początku, przyjechaliśmy po krzesła. Kilka godzin chodzenia po tych przepastnych korytarzach w poszukiwaniu krzeseł kończy się tym, że…

KRZESEŁ NIE KUPILIŚMY

Ale wychodzimy z Vege klopsami i świeczkami zapachowymi

Także udane zakupy. No i limit 10 000 kroków sobie wyrobiliśmy. Same plusy. 

No ale przecież nie będziemy na Ikei kończyć całego dnia. Tym bardziej że jest 14:00. Na ten dzień Natalia jeszcze zaplanowała koncert kwartetu smyczkowego, który ma grać muzykę filmową. Jak usłyszałem „Kwartet smyczkowy” w połączeniu z muzyką z filmów to pierwsze co pomyślałem to jak oni to zrobią, że będzie to brzmieć dobrze bez jakiegoś basu czy jakichś tam głębszych nut. Taki Hans Zimmer bez solidnego pier*****ęcia to jednak chyba musi brzmieć inaczej… No ale pożyjemy, zobaczymy. Wejście na 17:30.

Szybki Uberek na miejsce i docieramy mocno przed czasem. Co jak się potem okazuje, jest nawet dobrym pomysłem, bo mogłem przejść się po całej sali i obczaić jak ta została przygotowana do koncertu. A została przygotowana dość magicznie.  Cała scena była oświetlona kilkoma setkami świec (w technologii LED). 

A całość przepięknie odbijała się w całkowicie szklanym suficie gdzie zarówno dół jak i góra ciekawie spajały siedzący pośrodku kwartet. Jak taki wielki ognisty żagiel.  I w sumie muzyka była taka ja się spodziewałem – czyli brakowało basu i niższych brzmień – jakby ktoś wykastrował mi ulubioną muzykę z połowy… no muzyki. Ale nie, że grali słabo czy coś. Żaden zarzut w stronę tego kwartetu – ot po prostu nie jestem fanem kwartetów.  No ale kurka ten sufit, w którym wszystko się odbijało jak w tafli wody poprzecinanej metalowymi prętami.  

Pójdź na koncert kwartetu smyczkowego i jaraj się sufitem…

…no ale to był zajebiście ładny sufit.

Bynajmniej, nie jest to podsumowanie tego koncertu. Ani nie chciałbym, żeby było. No ale co poradzę – sufit skradł mi koncert. A do tego jak zgasili światła i został tylko ambient złożony z tych świec, to zrobiło się tak jakby magicznie. Dodatkowo pokładałem nadzieję w zrobieniu panoramy, aby ująć całość tego klimatu i sali. Finalnie udaje mi się w miarę nieporuszony sposób ustrzelić 5 fotek. Razem zestackowane dają nawet całkiem ładny efekt. Mam nadzieję, że fotka powyżej (jak oglądasz na desktopie) oddaje klimat :).  /Disclaimer — musiałem robić panoramę, bo miałem ze sobą tylko jeden kompaktowy i wąskokątny obiektyw./  

Całość trwała jakieś 1,5 godziny. I szczerze nie pamiętam co grali. Niektóre kawałki bez innych elementów orkiestry były dość ciężkie do rozpoznania. Albo ja jestem głuchy 😛 

Po koncercie mieliśmy kolejny plan. Spacer po Krakowie i przejście się na wieczorny jarmark świąteczny. Z Muzeum Armii Krajowej całe szczęście mieliśmy dość blisko na rynek, także tym razem wybieramy całkiem manualny środek transportu. Nogi. Spacerek i przy okazji wpadniemy sobie do Żabki coś zjeść, bo po tym koncercie strasznie zgłodnieliśmy. 

Idąc w stronę rynku, dociera do nas, że nie tylko my wpadliśmy na pomysł, aby w Krakowie w piątek wieczorem wybrać się na rynek, tym bardziej że otwiera się bożonarodzeniowy jarmark. Jak tylko docieramy w okolice rynku, robi się dość tłoczno. Kolejki generalnie do wszystkich knajp takie, że zawijają się na zewnątrz (a może tak jest cały czas?). Ja generalnie nie przepadam za tłumami, bo jakoś tak nie czuję się w nich bezpiecznie i nie mogę pozbyć się uczucia, że jakiś kieszonkowiec czai się na mnie w tym tłumie i przyłoży mi gdzieś do kieszeni „skimmer”.  W tym tłumie decydujemy jednak, że wchodzimy w samo centrum i wbijamy pod sukiennice sprawdzić czysto „kraftowe” produkty. 

Wchodzimy do ludzkiej rzeki i dajemy się nieść prądowi…

Przebijamy się między ludźmi od czasu do czasu spoglądając na coś, co nas zainteresuje. Na sukiennicach jak to właśnie tam – jest wszystko i nic – więc nie będę się tu za bardzo rozpisywał. Ale dodam tylko, że w odróżnieniu od regularnego chodzenia po rynku teraz rozchodził się wszędzie zapach jedzenia i grzańca. Aż przez chwilę miałem ochotę zatrzymać się przy jakimś pobocznym stanowisku i wydać 30 zł za mały kubeczek – tak ceny bardzo przystępne. 

Nie chodzimy tu zbyt długo, bo też nie ma za bardzo za czym. Chodź tłum, sprzyja robieniu spontanicznych fotek. 

Po kilku godzinkach podejmujemy decyzję, że nic już tu po nas. I czas się zawijać do chatki. Tym razem wracamy tramwajem. Swoją drogą, jak dotykam tu tematu tramwajów, to muszę się przyznać, że nienawidzę miast w których ruch samochodowy łączy się z tym tramwajowym. Totalnie czuję się niekomfortowo, gdy przychodzi mi do poruszania się autem po tego typu miastach. Jezu jak sobie przypomnę Budapeszt i szukanie miejsca parkingowego w samym centrum – MASAKRA – tylko czają aż źle zaparkujesz auto, żeby Ci wewalić mandat. No ale skąd mam być obeznany w poruszaniu się między tramwajami, skoro w Rzeszowie gdzie mieszkam na co dzień, ich nie ma, nie było i pewnie nigdy nie będzie – to skąd mam znać jak się w tym poruszać. Ostatni raz rozkminiałem to na egzaminie z prawa jazdy X lat temu. 

Późnym wieczorem docieramy do domu i czując zmęczenie w nogach, kończymy ten dzień. Chyba nawet nie wiem kiedy zasnąłem.

Dzień Trzeci: Rynek za dnia.

Tego dnia nie mamy już zbyt wiele w planach. Generalnie największym planem jest powrót do domu. Ale żeby nie było za mało ambitnie, to za cel obieramy sobie Kleparz i obczaić rynek w ciągu dnia. Tym razem przy zdecydowanie mniejszych tłumach. 

I tego dnia, dzieje się dziwna rzecz. Z mojego punktu widzenia niespotykana. Wybija moje wyobrażenie o Krakowie z utartych torów, powodując, że moje myślenie o Krakowie się całkowicie wykoleja. W Krakowie wychodzi słońce. 

Szare kamienice nagle zyskują kolory. Saturacja wzrasta. Chyba jest to jedyny raz kiedy widzę Kraków w słońcu w swoim Życiu. Doświadczenie dziwne, z kategorii tych jak się ogląda stare zdjęcia z okresu II wojny światowej w kolorze – „Jezu to wtedy były kolory?!” WTF. To takie właśnie miałem teraz uczucie. Pewnie podobne do spróbowania placków ziemniaczanych z cukrem. Piszę „pewnie” bo nigdy nie spróbuję i uważam, że są pewne granice, których jako społeczeństwo, żyjące w poszanowaniu dla pewnych wartości nie powinniśmy przekraczać.  

Słońce spowodowało, że wszystko jakoś zaczęło wyglądać inaczej. Najpierw uderzamy na „Kleparz” sprawdzić co tam ciekawego jest, bo podobno z okazji świątecznych jarmarków można tam nabyć jakieś zajebiste „kraftowe” rzeczy. Po dotarciu na miejsce ciężko stwierdzić gdzie jest miejsce docelowe, w którym na Kleparzu mamy być, bo wszystkie stoiska wyglądają jakoś tak pusto. Finalnie zatrzymujemy się obok stoiska z mydełkami i dostajemy 2 w gratisie od przemiłych Pań. Natalia kupuje jeszcze jakieś olejki, które pachną lasem. Stojąc i czekając aż Natalia sfinalizuje zakupy, dostrzegam stoisko z grzanym winem. Niby rano, ale niedziela i dogaduję się z małżonką, kto dziś prowadzi. Finalnie wycieczkę do domu prowadzi Natalia ;). 

Po krótszej chwili udajemy się na rynek. I kurde w szoku jestem, ile słońce potrafi zmienić. Smutne miny ludzi ustąpiły uśmiechom. Dzieciaki zaczęły biegać po rynku. Gołębie nawet jakoś tak wszystkie zleciały się chyba z całego Krakowa w jedno miejsce i co jakoś czas wykonywały krótkotrwałą murmurację wokół głów zebranych wokoło ludzi.  A może to wino grzane z Kleparzu nie pozostało na mnie obojętne? A co jak nazwa Kleparz jest nieprzypadkowa? o_O. 

Po godzince szwędania się po rynku i zabawy z gołębiami (nie wiem jakim cudem wyszliśmy stamtąd z czystymi kurtkami), decydujemy się na powrót. Triggerem są słowa Natalii:

  „…ale mam ochotę położyć się na własnej kanapie i odpalić sobie na konsoli „Brotato” i zamówić pizzę…” 

Te słowa oznaczały, że już było dość chodzenia i szwędania się po obcych miastach i chyba fajnie byłoby wrócić do domu. Nie ukrywam, że jak je usłyszałem, to trafiły do mojej głowy, powodując ulgę. Też strasznie miałem ochotę walnąć się na kanapie i ściągnąć z siebie „wyjściowe” spodnie i założyć jakieś luźne dresiki. Na nic nie miałem takiej ochoty jak znowu doświadczyć tego uczucia, kiedy wracasz do domu po całym dniu, rozbierasz się i tak siedzisz na krawędzi łóżka z jedną skarpetą na nodze. To było właśnie to czego oboje chcieliśmy. 

Trzy dni w Krakowie minęły bardzo szybko i dość intensywnie. Nawet nie wiem kiedy tam przyjechaliśmy, a już musieliśmy wyjeżdżać. Najgorzej niestety, że bez tych krzeseł. 

Około 13 ruszamy do domu. 

Ale za to Kraków odczarował swój obraz w mojej głowie jako miasta pochmurnego, szarego i trochę depresyjnego, do którego jadę tylko i wyłącznie kiedy muszę coś załatwić albo jak mi się skończą meble w domu. Zdecydowanie jest tu co robić turystycznie i na pewno wrócimy po więcej.  Jak tylko przydarzy się ku temu okazja ;).  A w ogóle, jak zaczynałem pisać ten wpis to byłem przekonany, że gdzie ja napiszę coś o Krakowie. A tu się okazuje, że to najdłuższy wpis na tej stronie. Dopiero drugi a już najdłuższy. Nieźle.

PS: w Ikei kupiliśmy jeszcze: 3 patenie (zajebiste), gąbki do naczyń, poduszki na krzesła i dozownik do mydła…