Snapshot
19.10.2025 | 37 lat żyję na tym świecie i nigdy nie byłem w Pieninach...
Całe życie byłem bardziej związany z miejscowością leżącą po sąsiedzku — Krynicą Górską. Jako dzieciak bardzo lubiłem śmigać na stokach Jaworzyny Krynickiej i częściej wybierałem tamtejsze stoki kosztem Zakopanego, do którego było po prostu dalej, zanim wybudowano A4 do Krakowa i Zakopiankę. Nigdy nie przyszło mi do głowy, aby sprawdzić sąsiedzkie Pieniny. Powiem szczerze, że jedynie kiedy słyszałem o Pieninach, to z dawnych lat, gdy moi rodzice jeździli do Szczawnicy. Rodzice nigdy nie mogli nachwalić się tej miejscowości. A ja, jako młody typ, raczej z niechęcią podchodziłem do rzeczy, które chwalili rodzice — no bo nie po drodze mi było z tym, co im się podobało. Moje upodobania leżały po drugiej stronie skali. Rodzice lubili spokój i ładne widoki — do mnie bardziej przemawiały miejscowości oferujące możliwość podniesienia tętna.
Dopiero w późniejszym czasie jak już człowiek stawał się starszy – deskę snowboardową zamienił na rower, deskorolkę na bieganie – i stara się unikać niepotrzebnego ryzyka. Zacząłem słyszeć o Pieninach w kontekście takich atrakcji jak „Velo Czorsztyn” i nie ukrywam, że to ta atrakcja zaczęła do mnie przemawiać najbardziej. Od 2 – 3 lat pojawiał się w mojej głowie szept „musisz to przejechać, musisz sprawdzić velo czorsztyn”. Przekaz był dodatkowo wzmacniany od czasu do czasu pokazującymi się w mojej bańce materiałami kolarskimi właśnie z tej trasy.
I tak jednego niedzielnego poranka, zadzwoniła do Natalii jej koleżanka, proponując czy nie chcielibyśmy się przejechać na rowery właśnie na wyżej wspomnianą traskę. Kurcze no jak tu nie skorzystać. Oczywiście że tak. Decyzje podjęliśmy może w 1,5 minuty.
Jedziemy!
Czy było warto? Jeszcze jak.
I muszę powiedzieć, że Velo Czorsztyn pod względem widoków to najlepsza trasa rowerowa po jakiej jechałem. Całość to jakieś 40km pięknych widoków, zjazdów i lekkich podjazdów. Jak ktoś nie ma kondycji to na elektryka taka trasa to coś pięknego – Natalia leciała na wspomaganiu i mówi, że „zakochała się w jeździe na rowerze”. A awersję złapała srogą po tym jak ostatni zwyzywała mnie od „Hit***a”.
Dawno nie miałem tak, że żałowałem gdy trasa się skończyła. Człowiek żałuje że zamiast 40 km nie ma 60 albo 80. Można jechać tę trasę i człowiek się nie nudzi.
No i zarówno na trasie jak i w samych pieninach można psotać wszystkie rodzaje krów (były takie z długimi włosami jak w szkocji i takie nasze czarno białe oraz takie brązowe – wszystkie zajebiste. I jakoś tak strasznie lubię te zwierzęta. Emanują takim spokojem i przytulnością. Żują sobie trawę, skubią pola i patrzą. No są tak słodkie, że aż człowiek chciałby przejść przez elektrycznego pastucha i sobie je pogłaskać.
Ale nie samym rowerem człowiek żyje. Jezu… to ile tu jest miejsc do chodzenia i spacerowania to jest masakra. Albo odniosłem po prostu takie wrażenie bo na 2 dniowym wyjeździe gdzie nie poszedłem to czułem się jakbym odkrył nowe miejsce. Anyway. Wystarczyło otworzyć drzwi do domu i wyjść 100 m aby mieć absolutnie zajebiste widoki. I tak można było sobie siedzieć na wzgórzyu za domem i kontemplować życie patrząc na 3 korony. Wokoło nas natomiiast oczywiście chodziły sobie krówki – pewnie dlatego, że wbiliśmy komuś na pastwisko xD.
W ogóle w samej Szczawnicy też jest zajebiście. To miasteczko jest tak zadbane i poukładane, że w zasadzie jedyne co w nim przeszkadza to od czasu do czasu kręcący się Romowie – ale co się dziwić – dosłownie kilkaset metrów obok jest Słowacja ;). Anyway, drugiego dnia plan jest taki żeby sobie pospacerować po okolicy i może po jakichś górkach. Kolejka wyciągająca ludzi do gry jest praktycznie w samym centrum Szczawnicy no to cyk śmigniemy sobie do góry a potem po prostu zejdziemy. I to jest jakieś widokow cudo. Wyjeżdzasz do góry i nagle rozpościera sie przed Tobą panorama tatr. Absolutny sztos.
No i jak już się wyjedzie to można sobie chodzić po tywch wszystkich łąkach dowoli. Wiadomo są szlaki ale jak sobie z niego zejdziesz to też jest git – nie spadniesz nigdzie a jedyne co ryzykujesz to że spotkasz jakąś krówkę ;). I co jest zajebiste jeszcze, że na tych szlakach (o tej porze roku przynajmniej) nie ma praktycznie nikogo. Przez całłą prawie trasę spotykamy może z 2 pary w tym jedno starsze małżeństwo co sobie kontemplowało życie pod drzewem i patrzyło na panoramę Tatr.
Podsumowanie, bo ta sekcja nazywa się snapshot i to moje 4 podejście do pisania tu zwięźle i znowu mi nie wyszło…
Pieninki wchodzą jako moje top 3 na taki szybki wypad na weekend. Velo czorsztyn to absolutna topka tras rowerowych – na 100% jeszcze nie raz ją objadę. To miejsce to kwintesencja życia w stylu „slow life” skłaniająca człowieka do tego aby sobie przysiadł na łące. Czując na twarzy lekki, delikatnie chłodny wiaterek delektował się kawką lub jakimś bezalkoholowym piwkiem. Tu czas płynie wolniej.
Człowiek czuje się jak ta krówka na pastwisku. Powoli. Obserwuje. Żuje.
19.09.2025 | Chorwacja we wrześniu to ta sama Chorwacja co w lipcu. Z wyjątkiem...
.. tego, że nie słychać cykad. Serio, to było moje pierwsze spostrzeżenie, jak wyszedłem z samochodu po dotarciu na miejsce. Where cykady?
Pierwszy raz wybraliśmy się na północ Chorwacji. Wybór padł na Istrię. Szukaliśmy czegoś, gdzie będzie niedrogo i w miarę ciepło. Zaryzykowaliśmy właśnie z Chorwacją. Piszę „zaryzykowaliśmy”, bo w sumie nie wiedzieliśmy, czy północ Chorwacji jest we wrześniu jeszcze ciepła, czy może władujemy się w deszczowy okres i będziemy siedzieć w wynajętym domku przez tydzień i grać na kompie. Nic, czego nie dałoby się robić na miejscu w Rzeszowie. No nic. Pakujemy walizki i najwyżej zamiast leżenia na plaży będzie zwiedzanie miasteczek…
Jak się okazało, nasze obawy były na wyraz nieuzasadnione, a pogoda udała się tak bardzo, że nie pamiętam, kiedy wróciłem z tego kraju tak opalony – do tego stopnia, że miałem dość słonecznej pogody. Woda w morzu pod względem temperatury kompletnie nie różniła się od tej w lipcu lub sierpniu. Wyjątkiem były tylko masy malutkich i niegroźnych meduz. Nazwaliśmy je z Natalią roboczo „żelki”. Można było je brać normalnie w ręce. Później doczytaliśmy, że to jakiś inwazyjny gatunek i generalnie północ Chorwacji i Włochy mają z nimi problem.
Słońce jarało cały czas, a o tym, z jakiej szerokości geograficznej pochodzę, przypominał mi odcień mojego tyłka w lustrze, gdy wchodziłem pod prysznic. Drugim miejscem, gdzie różnice w odcieniu skóry były diametralne, był przegub mojego nadgarstka, na którym noszę zegarek.
Mogę teraz śmiało powiedzieć, że moje ciało jest gotowe na jesień. Na przyjmowanie litrów herbaty z imbirem i cynamonem, szarlotki, ciepłe koce i grzanie się przy kozie w domu. Na pewno wraz z Natalią obczailimy po raz kolejny wszystkie „Harry Pottery”.
No dobra, ale ja nie o jesieni. Wracając do Istrii, to muszę powiedzieć, że to kompletnie inna Chorwacja niż ta na południu. Na pierwszy rzut oka rzuca się różnica w infrastrukturze. Miasteczka są ogarnięte, trawniki przystrzyżone. Ludzie przestrzegają reguł, samochody jeżdżą według ustalonych limitów prędkości i na próżno szukać tu wyprzedzania na trzeciego przez jakiegoś randomowego młodocianego typa na skuterze w klapkach po kilku browarach…
No i absolutny „Quality of life improvement” – normalnie można sobie wyskoczyć do Lidla czy innego sklepu i nie przepłacać za wszystko dwukrotnie. Nawet jakby się komuś buty skończyły, to normalnie są wszystkie centra handlowe. I nie chcę tu napisać, że południe Chorwacji jest jakieś zacofane czy coś takiego – po prostu miejsca, gdzie bywaliśmy wcześniej, były wyspami lub małymi miasteczkami. Stąd zapewne inne ceny, a dostęp do dużych sieci handlowych jest ograniczony, bo ich rozwój w takich miasteczkach się nie opłaca – ot, trzeba te sklepy jeszcze utrzymać poza sezonem turystycznym.
I to, co jest absolutnie zajebiste, to że cały półwysep skierowany jest na zachód i można z niego obserwować absolutnie piękne zachody słońca. Zwłaszcza gdy niebo nie jest idealnie czyste, a na horyzoncie pojawiają się chmury, które załamują światło w jeszcze piękniejszy i dramatyczny sposób.
Generalnie, teraz jak patrzę na przegląd wszystkich swoich fotek, to zauważam, że te poddane obróbce i które poszły do wywołania, mają wspólny motyw – zachód słońca. No cóż, chyba faktycznie coś miały w sobie.
Także nasze założenie wakacyjne – aby ten wyjazd przeznaczyć po prostu na lenistwo, słońce i grzanie tyłka na plaży – zostało spełnione w 100%. Z siedmiu dni na Istrii jeden trafił nam się burzowy. Ale to też dobrze – serio. Skóra odpoczęła od promieni UV, a wieczorem można było wziąć oddech. Dodatkowo, jak człowiek szedł spać, to się nie lepił do kołdry (pomimo że mieliśmy klimatyzację w naszym domku, to bywało tak, że ta po prostu nie wyrabiała).
No i jak już pisałem wyżej, taki dzień burzowy bardzo się przydał. Nie tylko żeby ostudzić rozgrzane powietrze, ale i urozmaicił morze. Z typowego dla Chorwacji basenowego zbiornika, w którym autentycznie można wrzucić dziecko w motylkach i niech se tam pływa na takie, zmieniło się w zdecydowanie bardziej wzburzone. I co najlepsze – woda w nim była jeszcze cieplejsza niż przedtem. Nie wiem, czym to było spowodowane w sumie – może jakieś prądy coś tam mieszały, nie wiem. Ale było wielu ludków, którzy korzystali z tego, że mogą sobie popływać w trudniejszych warunkach ;). Mi – jak to staremu dziadowi – wystarczyło zanurzenie stóp.
No to co, IMO, jest najfajniejsze w burzy i całym wzburzonym morzu, to niebo. Ustępujące chmury i wysoka wilgotność, zwłaszcza o zachodzie słońca, powodują, że ponad horyzontem możemy obserwować kolory, które normalnie nie są widoczne. Barwy zaczynają wpadać w soczystą magentę, by za dosłownie 30 minut zmienić się we wściekły pomarańcz. Można odnieść wrażenie, że niebo dosłownie płonie.
Jeśli jest czas, żeby wyciągnąć aparat, to właśnie ten czas.
Pomijam już sam taki dziwnie nostalgiczno-spokojny klimat siedzenia na plaży i obserwacji ludzi cieszących się życiem. Taki ogarniający spokój ducha, który ostatnio towarzyszył mi, jak oglądałem rolkę suszącego się prania o zachodzie słońca we Włoszech. Idealny czas, aby wyciągnąć z Natalią butelkę wina i skończyć ją na tym samym posiedzeniu. W takich barwach i obserwując codzienność ludzi dookoła udaje nam się spędzić przynajmniej kilka wieczorów. I to jest kolejny plan, jaki udało nam się zrealizować, pomimo obaw, że trafimy na deszczową porę albo że będzie nam zimno – spędzanie tak wieczorów nad morzem z winem.
I w ten sposób udało nam się spędzić 6 wieczorów z 7 (z wyjątkiem tego jednego deszczowego). Nasze obawy, że Chorwacja o tej porze roku już może być zimna, morze niezdatne do pływania albo że będzie często padał deszcz, zostały rozwiane całkowicie. Ba! Wyjechaliśmy z przeświadczeniem, że to chyba najzajebistszy okres na wyjazd w to miejsce – bo nie jest absurdalnie gorąco, tylko po prostu przyjemnie ciepło, a morze jest perfekcyjne do pływania. Jest tylko jeden minus – ten, który zauważam na początku tego posta – nie ma cykad. Tak kompletnie, ani jednej cykady nie usłyszeliśmy. Więc na koniec tego wpisu, aby chorwackim doznaniom stało się zadość, wrzucam ścieżkę audio i resztę fotek :).
Przyszły rok też uderzymy na północ Chorwacji.
30.08.2025 | To znowu Tatry
Jako, że z Natalią szukaliśmy jakiegoś miejsca z dala od ludzi a biorąc pod uwagę fakt że był to ostatni słoneczny weekend wakacji to wybraliśmy miejsce z dala od zgiełku, dzieci i przede wszystkim przystępne cenowo. Wybraliśmy się na długi weekend w Tatry.
Czy było tłoczno? Pozwolę sobie wstawić ten wpis z onetu.
Całe szczęście, my się nie wybraliśmy o 6 rano ;). Oczywiście mnie na ten wyjazd motywowała chęć zrobienia fotek tatr w lecie, których w sumie nie mam pomimo tego, że w Tatrach bywam wyjątkowo często (4 razy w roku).
Na szlak ruszamy dość nieśpiesznie – powiedziałbym, że w naszym rytmie – czyli najpierw powolne śniadanko, kawka, rzut oka na giewont z kibelka, kilka ziewnięć, sprawdzenie wiadomości i takie typowe poranne zamulanie. Szczerze powiedziawszy nawet nie wiemy gdzie chcemy iść. Natalia sięga po mapę. Oczywiście teraz już wiemy jakie będą na szlakach tłumy i nawet nie myślimy aby ruszać auta spod blokowego parkingu na którym się zatrzymaliśmy. Destynacja pada jakbym brał udział w geoguesser. Randomowo rzucam „a chodźmy na giewont”. No i poszliśmy.
Jak wspomniałem, chciałem porobić fotki. I decyduję się na zabranie obiektywu o szerszym zasięgu kosztem światła. I kurka niestety obiektyw ten okazał się być fatalny produkując na brzegach kadrów totalne mydło – to tyle w kwestiach technicznych. Wracając na trasę.
Ze względu na problemy zdrowotne Natalii decydujemy się na rozdzielenie i ja uderzam na Giewont a Natalia na Nosal i potem się złapiemy gdzieś na trasie. Oczywiście na trasie do kuźnic ruch jest dość spory i faktycznie da się odczuć ten wzmożony okres turystyczny w Zakopcu. Ale od kuźnic jakby totalnie luźno. Aż się mocno zdziwiłem. Są odcinki trasy kompletnie puste. Przez 20 min nawet udaje mi się iść kompletnie samemu.
Dodam, że na Giewoncie jeszcze nie byłem i w zasadzie to moje pierwsze zetknięcie się z górkami trochę wyższymi – zawsze z Natalią wolimy trzymać się niższych partii – lęk wysokości robi swoje ;). Drogana górę jest absolutnie piękna (a wybrałem takie maksymalnie krótkie podejście aby zdążyć na dół o w miarę sensownej godzinie).
Pogoda absolutnie igła. Ani za gorąco ani za zimno. Od teraz na szlakach już zaczyna się dość spora mijanka z ludźmi, którzy jednak zdecydowali się wyjść na szlak trochę wcześniej niż my. Mają już całość za sobą i schodzą w dół. Pod stopami gdy się obracam za siebie mam piękną panoramę na szczyty w oddali. Coś mi się wkręciło w głowie aby możliwie jak najszybciej wyjść na górę i w sumie na szczyt wbiegam prawie bez przystanku – ot połączenie zwiedzania górek z treningiem. Na górę docieram w jakieś 2h (coś koło tego).
I jakże pięknie się robi. Jak myślałem, że niżej już było ładnie to tu zaczęło robić się obłędnie. Surowość skał wdziera się w krajobraz rozdzierając zielone dywany.
Dochodzę do takiego wypłaszczenia przed samym wyjściem na szczyt. Końcówka to już gołe skałki i poręczowania. Moją uwagę przykuwa ojciec, który chyba pierwszy raz wziął na takie większe górki swoje dwie młode córki. To z jaką pasją gość im opowiada o górach i tłumaczy na co uważać, jak stawiać stopy i jak schodzić było absolutnie zajebiste. Gdyby mi tak ktoś kiedyś to wytłumaczył to bym był mądrzejszy a tak to człowiek sam musiał wszystko ogarniać 😛
Jarałem się tym podejściem Pana taty i stwierdziłem, że jak mi będzie dane kiedyś móc przekazać wiedzę to na pewno będę chciał mieć chociaż cień Pasji tego gościa :).
Przed samym szczytem tworzy się lekki korek – ludzie w sandałach wyłażą na ten szczyt a potem totalne obsranie na zejściu, bo skały są kompletnie wyślizgane. Dodatkowo trasa jest jednokierunkowa i nie savoir vivre chodzenia po górkach nakazuje nie łapania się łańcucha osoby, która właśnie się go trzyma, żeby nie wytrącić jej z równowagi – to mogło by się skończyć fatalnie. I stałem w kolejce jakieś 30 minut. Ale widok absolutnie to wynagrodził.
Na górze nie stoję długo bo czas nagli a schodzi się z tego czubka na Giewoncie chwilę (droga jednokierunkowa i idzie się pojedynczo).
Końcówka to już zbieganie na dół z okazjonalnym przystankiem jak coś przykuo moją uwagę żeby się zatrzymać i pstryknąć fotkę. Niemniej jednak nogi tak bardzo wchodzą mi do dupy, że jedyne o czym myślę to o jedzeniu i spotkać się z Natalią, żeby razem utyrani pójść do jakieś restauracji. Tak naprawdę od pewnego momentu w głowie mam tylko pizzkę.
Tego dnia udaje się zrobić pieszo jakieś 24 km. Wspaniałe było to wyjście. Na dół docieramy gdześ około godziny 17:00 i wpadamy do tradycyjnej Góralskiej knajpy o nazwie „La Sueva”. Zajebistą pizzkę mają.
Jeszcze tu wrócę.
A niedługo Chorwacja… a potem Islandia.