Na marginesie
Czyli luźne przemyślenia...
13.08.2024 | Historia pewnego zegarka
—- Nie znasz historii tego zegarka —-
Lekki zachód słońca, temperatura z tych korzystnych – około 25 stopni – sprzyja łażeniu bez celu. Typowy popołudniowy spacer. Nagle na nadgarstku czuję wibracje – to zegarek sportowy woła „niedługo umrzesz”, bo spałeś źle i masz trzeci dzień z rzędu treningów, które miały być lekkie, ale okazały się nimi nie być, bo w poczuciu winy za zjedzenie czipsów musisz się wychłostać.
W 2019 roku kupiłem zegarek sportowy, który liczy mi kroki. Byłem z niego tak zadowolony, że kupiłem kolejny (poprzedni po prostu się zużył – o nim też był wpis na wallu). Jestem niewolnikiem tego sprzętu do tego stopnia, że już bardziej opalone od nadgarstka mam tylko stopy.
Generalnie te zegarki oprócz motywacji mają za zadanie bić cię po głowie, gdy się obijasz – czego się spodziewałem – ale, gdy ciśniesz za mocno, idzie to w drugą stronę. Teraz włączam trening i lecę prawie na swoim maksie, a gdy kończę go ledwo włócząc nogami i widząc mroczki przed oczami, zegarek pokazuje mi, że TEN BYŁ BEZPRODUKTYWNY — spierdalaj HITL*RZE!
Ale nie tylko o treningi tu chodzi. Wielu mądrych ludzi wskazuje na wysiłek pasywny jako ten najważniejszy w życiu codziennym – to on pali najwięcej kalorii, jeśli oczywiście nam na tym zależy. Tak więc, pod wpływem tych wskazań, moje tygodniowe (średnie) wskazanie kroków nie może być niższe niż 12k.
Codziennie zerkam na zegarek i sprawdzam, ile kroków już dziś zrobiłem – jeśli widzę mniej niż 6k, to dla mnie jasny sygnał, że trzeba ruszyć dupę na spacer. Dzięki temu codziennie robię te 12k kroków.
Dla kontrastu – wcześniej było to jakieś 2k kroków za cały dzień, a przy siedzącym trybie pracy z czasem pojawiały się objawy: podczas schylania się do butów czułem taki napływ krwi do uszu, że na kilka sekund odcinało mi głos otoczenia.
Oprócz rejestracji pasywnego wysiłku zacząłem notować absolutnie wszystkie aktywności fizyczne. Potem jeszcze doszedł komputer rowerowy, który z zegarkiem się komunikuje, żeby jeszcze lepiej mówić mi, jak bardzo nie ogarniam.
Efektem sprzężenia zegarka i komputera rowerowego jest fakt, że teraz nie mogę wyjść z żoną na rower ani pobiegać.
\Ona się mnie boi.\
Jako anegdotę przytoczę pewną historię: pamiętam, jak kiedyś czytałem pastę o kolarzu, który zaprosił dziewczynę wczesną wiosną na wspólny rower w ramach randki. Typ na podjazdach śmiał się, robił kółka wokół niej, komentował, że chyba dziewczyna nie przepracowała zimy, bo jej łydka jakaś taka wiotka. Przy okazji było coś o rękawiczkach z neoprenu (PDK).
No i pamiętam, jak w końcu udało mi się wyrwać żonę na szosową przejażdżkę. Mówię jej:
— Słuchaj, Miśka! Jedziemy jeden podjazd, a potem już z górki – jak to przejedziesz, wytrzymasz wszystko.
Wytrzymała – ale jakim kosztem.
Szybka głosowa wrzutka do małżonki jeszcze na płaskim:
— Tylko lekko, stabilnie do przodu i ogarniemy to.
Zaczynamy podjazd. Okiem eksperta (i po wielu zestawieniach z minami kolegów podczas ekstremalnego wysiłku) widzę, że za szybko weszła w tempo. Noga silna. Łydka pracuje jak tłok. Ambicja aż kipi – ewidentnie chciała coś udowodnić.
Za 3,000m dowiem się dokładnie, co.
Jesteśmy w połowie górki. Natalia się zatrzymuje. Widzę minę w stylu „coś nie teges”, ale nie wtrącam się – może po prostu potrzebuje chwilę wytchnienia i przemyślenia koncepcji treningowej. Może podaż węgli rano okazała się zbyt ambitna.
W międzyczasie wyjeżdżam i zjeżdżam podjazd. Nieśmiało podjeżdżam do żony i pytam:
— No i jak tam?
Zostaję zbyty milczeniem.
Wtedy wiedziałem, że ten dzień mogę wrzucić na stos tych mniej udanych… I nie chodziło wcale o żaden z powyższych powodów.
> 1,500m dalej <
Jesteśmy na górze – Noooo! Misia dała radę! Zajebiście!
Wtem moja żona do mnie:
— SPIERDALAJ HIT**RZE!
I to był impuls.
Kilka dni później moja żona stała się właścicielką podobnego zegarka. Trzy lata później – nowej wersji.
Zdecydowaliśmy się przenieść część emocji na bezosobowe przedmioty.
A ja nadal nie mogę wyjść z nią na rower… Pracujemy nad tym.
24.03.2024 | Po co czytać instrukcje
Gdzieś okolice 2020 roku:
– Kup sobie kino domowe.
– O fajnie brzmi, tak trochę lepiej niż to co było w telewizorze.
– Kręć ustawieniami bo coś nie teges. „ROI” się nie zgadza.
– Bass na full, trebles w środku i tak trochę mehh.
– Ch**a widocznie tak musi być …
4 lata później:
– Niedziela 24.03. W końcu wyszło słońce. Żona na uczelni.
– Zaglądnij do lodówki.
– „oo ogórki kiszone”
– Patrzysz na termometr – 14 stopni.
– Zbierasz się na spacer w stylu alpejskim. Sama bluza i na lekko.
– Ucieszony idziesz korzystając ze spoko pogody.
– Nagle zaczyna pizgać złem. Deszcz, wiatr, śnieg.
– Z połowy trasy zamawiasz „bolta” bo jesteś cały mokry.
– Wracasz do domu zmarznięty
– Poczuj delikatne mrowienie w okolicach przewodu pokarmowego
– Przypomnij sobie o tych ogórkach
– Jezu, jest źle.
– Wrzuć na szybko jakiś kawałek w salonie żeby było wesoło.
– Zabierasz ze sobą pilota do WC…
– …ale w pośpiechu zabierasz pilota od nagłośnienia a nie od TV.
– Zaczynasz czytać co oznaczają przyciski na pilocie.
– Wyczajasz suwak na pilocie pod napisem „Woofer”
– Wychodzisz z klopa
– Obczaj, że cały czas miałeś subwoofer ustawiony na 0 i w sumie cały zestaw był ustawiony w stylu „Deep but homeopathic”
– Bawisz się tym suwakiem odpalając najbardziej basowe kawałki i aż cię ciary po plecach przechodzą.
– Kolektiv Turmstrasse – Sorry I’m late
– umpf umpf umpf
– Wszystko brzmi inaczej….
Ta głębia basu to było to czego mi brakowało. Coś o czym wiedziałem, że w domu nie funkcjonuje poprawnie. Jeden z filarów ogniska domowego wraca na swoje miejsce.
– Basowe pierdolnięcie –
Dziś na nowo odkrywam dzieła pop kultury.
Dziś na pełnym basie wjeżdża po raz trzeci Diuna.
„TO MOJA PUSTYNIA, MOJA ARRAKIS, MOJA DIUNA”
Mój polski efekt motyla. Od ogórka przez bas aż po Arrakis.
Mój melanż.
15.12.2023 | O pewnej firmie...
Firma, której nazwa wzięła się od gliny, z której w Afryce lepi się chaty i kręci garnki, ma chyba najbardziej zjebany system subskrypcyjny, jaki widziałem. Przypomina mi to wiązanie się umową z operatorami telefonii komórkowej z lat 90-tych.
Płacisz 13 euro miesięcznie przez cały rok (w sensie — możesz anulować kiedy chcesz), a za anulowanie subskrypcji przed upływem roku kosztuje Cię pozostały koszt do poniesienia w tym roku, podzielony przez 2.
Efekt jest taki, że zostało mi 11 miesięcy do końca, więc za anulowanie subskrypcji przyszło mi zapłacić 61 euro. I okej, mogliby chociaż zostawić mnie korzystać z serwisu za to, co zapłaciłem.
Dlatego pytam ich, czy z racji tego, że płacę im te 61 euro, będę mógł używać nadal ich serwisu przez około pięć miesięcy — w końcu płacę, a nie mam nic w zamian. Okazuje się, że nie. To po prostu opłata za przedwczesny opt-out.
To tak jakby Netflix za anulowanie subskrypcji walił ci na dobranoc 240 zł, bo nie byłeś z nimi minimum rok.
No, ale Kuba, co ty za farmazony tu walisz? Przecież tak jest, że za zerwanie umowy przedwcześnie trzeba zapłacić karę.
Chuj tam! Tu jest model subskrypcyjny, a nie abonamentowy! Subskrypcję mogę anulować w dowolnym momencie i zachować użyteczność tej subskrypcji za okres, za który zapłaciłem.
A „gliniana” firma robi tak, że zapłaciłem 13 euro za grudzień, więc mogę korzystać do stycznia, ale jeśli kliknąłem „Anuluj subskrypcję”, to muszę z góry zapłacić im 61 euro i od stycznia nie mam dostępu do niczego. Mogli nawet wziąć 120 euro — szczęściarz ze mnie.
Oczywiście nigdzie tego nie zapłaciłem, więc przeniosłem całą kasę z konta podpiętego do karty, z której mieli pobrać pieniądze — dziękuję, dobranoc. Efekt? Cztery powiadomienia o próbie pobrania pieniędzy.
Czas chyba na poważne zastanowienie się nad Revolutem i wirtualnymi kartami przy takich sytuacjach.
Szybki kontakt z supportem, żeby delikatnie im powiedzieć, że to ostatni raz, kiedy ich widzę. Opisałem sytuację i dopytałem, czy to w ogóle jest legalne. Pierwszy raz spotykam się z takim zjebanym modelem subskrypcji.
Pierwsze 5 minut gość tłumaczył, dlaczego tak, a nie inaczej — rozumiem, co mówi, ale przepraszam bardzo, taki model płatności jest lekko z dupy, bo bierzecie nazwę „subskrypcja” i robicie z niej umowę abonamentową.
Na koniec podziękowałem mu za czas i zapytałem, czy takie praktyki są legalne. Pan ze wsparcia poprosił, żebym chwilę poczekał, bo sprawdzi, co da się zrobić.
Wraca po 3 minutach i oznajmia, że udało się anulować mi całą płatność jako „goodwill gesture” i że bardzo sobie cenią klientów.
Zrobiłem wielkie oczy o_O, podziękowaliśmy sobie i życzyliśmy miłego dnia.
Żeby nie było — ich soft jest bezkonkurencyjny i wart tych pieniędzy, ale taki sposób działania to praktyki rodem z lat 90-tych.
01.11.2023 | Zobowiązania
Gdy 10 lat temu – dokładnie 01.11.2013, na imprezie u kolegi, ledwo wiążąc jedną myśl z drugą, zapytałem Cię: „Ej, czy będziesz moją dziewczyną?”, to nie zdawałem sobie sprawy z kilku rzeczy:
- Tego, co odpowiesz…
- Jakie to będzie miało dalekosiężne konsekwencje.
- Jak dramatycznie źle to brzmiało.
- Że 10 lat później wpadnę na pomysł, żeby o tym napisać na FB.
Wtedy, bez większego namysłu, odpowiedziałaś mi: „Tak”.
I w ten sposób rozpoczęliśmy trwającą już 10 lat podróż, nie mając pojęcia, gdzie finalnie wylądujemy, kim będziemy i jak to wszystko się potoczy.
Od 2013 roku nie jesteśmy już nawet tymi samymi ludźmi, którzy uczestniczyli w tej prostej, a brzemiennej w skutkach konwersacji. Myślimy inaczej, jemy co innego i – w ogóle – wszystkie nasze komórki w organizmach zostały wymienione jakieś 35,5 razy. Szok.
Podróż ta wiodła najzajebistszą drogą, jaką mogłem sobie wyobrazić – pełną wybojów, starć intro- i ekstrawertyzmu, rozterek bardzo poważnych i tych absurdalnie dziwnych (acz nader ważnych).
Każde z doświadczeń na tej drodze dokładało cegiełkę do tego fundamentu, na którym teraz stoimy. Gdy teraz o tym myślę, to jestem dumny z tego, że nasz związek przeszedł tak ciężkie próby jak:
- kładzenie zimnych stóp i rąk na plecach pod kołdrą,
- czy lepszy Harry Potter 3 czy 4?,
- polewanie keczupem kanapek z jajkiem – tu konflikt kipi jak na Tajwanie,
- kłótnie o definicje fizyczne, jak entropia i wpływ czasu na otaczającą nas rzeczywistość – tu też nadal są niezakopane rowy,
- skręcanie mebli z Ikei,
- czy Ross Geller jest najzajebistszą postacią z „Przyjaciół”,
- i wiele innych bardzo poważnych kwestii (Jezu, instalacja schodówki mi się przypomniała).
Do łagodzenia tak istotnych sporów potrzebowaliśmy zwiedzić wiele krajów, które klimatem i gościnnością pozwalały skupić się na istocie rzeczy. I tym samym udało nam się wąchać wodę z kranu na Islandii, rozmawiać z kozą na Krecie, jeść burgera na Malcie, jeździć autobusem w Hiszpanii, czyścić buty na Cyprze, spocić się na Chorwacji lub zgłodnieć w Mielnie itd…
A poza tym – jakieś pierdoły z domem i pracą.
Tym samym – dziękuję Ci, Natalio.
Moja żono, przyjaciółko i koleżanko 😊. Jak sama powiedziałaś kiedyś: „Jesteśmy dwuosobową drużyną i gramy do tej samej bramki”. Zapamiętałem te słowa, bo to bardzo mocne zdanie jak na osobę, która nie ogląda piłki nożnej, skierowane do osoby, która z tym sportem ma równie dużo wspólnego.
Życzę sobie więcej takich dekad jak ta. Wspaniały był to czas.
19.06.2023 | Sezon truskawkowy
Płatność kartą zbliżeniowo to wygoda. Od kilku lat przestałem w ogóle używać portfela bo poza wyżej wspomnianą wygodą to zwyczajnie bezpieczniejsze.
Ale jest kurde jeden minus…
Nie da się na bazarze kupić truskawek…
W moim świecie to truskawki są ostatnim gotówkowym bastionem.
Nie mam czasu pisać dłuższego wpisu bo wchłaniam koktajl z truskawek z kefirem.
04.01.2022 | Zmiana trybu życia
2021 – ależ to był rok. Był równie zjebany co 2020, ale zdecydowanie najaktywniejszy w moim życiu i już na stałe wpisał się w trend, który zapoczątkowałem wcześniej. Wszystko zaczęło się, gdy kupiłem zegarek sportowy i zobaczyłem, jak bardzo siedzę na dupie – a siedziałem intensywnie. Uświadomiłem sobie, że mój dzienny licznik kroków często zatrzymywał się na nieco ponad 2,000, a wyjście pobiegać kończyło się kompletną zadyszką po niecałym kilometrze, człapiąc w tempie powyżej 6:30 min/km. Potem przez tydzień musiałem dochodzić do siebie, bo łydki dostawały takich zakwasów, że chodziłem jak młody Forrest Gump przed pierwszym biegiem, gdy Jenny krzyczała „Run Forrest, Run!”. Do tego dochodziły bóle stawów, ciągłe zmęczenie i uczucie totalnego sflauszenia. Jedzenie czegokolwiek kończyło się przyrostem wagi, a „lisie pyszczki” powoli zaczynały węszyć przez koszulkę.
Zaczęło się w grudniu 2019, kiedy kompletnie wkurzony na siebie rzuciłem się na głęboką wodę i narzuciłem sobie totalny rygor: wstawanie przed pracą, bieganie albo aerobik. Skoro do pracy chodziłem na 7:00, wstawałem o 5:00, zaciągałem na dupę jakąś bieliznę termiczną czy kalesony (czasem na lewą stronę, bo oczy jeszcze zamknięte), wychodziłem na mróz i po liściu z zimnego powietrza zaraz po otwarciu drzwi leciałem przez 6 km w ciemnościach z latarką. Wytrzymałem w tym trybie 2 miesiące (sam się sobie dziwię – musiałem być nieźle wkurwiony).
Po takim chłostaniu się aktywnością fizyczną zadałem sobie pytanie, czy nie wyrabiam sobie syndromu sztokholmskiego i czy naprawdę tak to musi wyglądać. Generalnie miałem już sporo doświadczenia z poprzednich lat w stylu „albo grubo, albo wcale”.
Moje zdziwienie było ogromne, gdy dotarło do mnie, że aby być aktywnym, nie trzeba się katować i zmuszać do rzeczy, których się nie lubi — brak ruchu wynika dużo bardziej z trybu życia i fatalnych nawyków. Oświecenie przyszło na polu namiotowym w Chorwacji, gdzie żeby się umyć, iść do sklepu, na plażę, czy zrobić cokolwiek – trzeba było używać nóg. Tak, w 2020 roku, gdy łazik Perseverance lądował na Marsie, ja odkryłem własne nogi. Do dziś pamiętam, jak leżałem na plaży, sączyłem Karlovacko i spojrzałem na zegarek o 11:00, który pokazywał już 9,000 kroków – mózg mi eksplodował. W tym tempie pewnie dzień kończyłem na 20,000 kroków.
Wracając do domu, postanowiłem iść za ciosem, więc zmieniając swoje przyzwyczajenia i na stałe wplatając aktywność fizyczną w codzienność, zamknąłem rok 2021 z takim bilansem:
Dziennie średnio 10,770 kroków
Na nogach pokonałem około 3,010 km
Z tego 479 km przebiegłem
Na rowerze zrobiłem 5,974 km
Dni aktywne: 296/365
Spalonych kalorii: 201,000 (czyli jakieś 26 kg tłuszczu)
Dieta: brak
Waga: -7kg
Samopoczucie: jak 20 lat
Czas na 5 km: 21:33 min (4:19/km)
Czas na 10 km: 47:10 min (4:40/km)
Pod tym względem 2021 był naprawdę spoko. Ciekawe co przyniesie 2022… Chyba, że Nowy Ład siądzie tak, że już nie wstanę xD
12.06.2021 | Trafił swój na swego
Dzisiaj Kwiatkowskiego zamknięte bo triathlon. Generalnie utrudnienia.
Jadąc rowerem chciałem dowiedzieć się od pana policjanta czy przejadę tą drogą na ul. xyz … i nie spięły mi się styki i pytam:
– Przepraszam, dojadę tą drogą do domu?
a policjant:
– tak, raczej nie powinno być problemu
15.10.2020 | Jesień uderza mocno
Ehhh…
Koniec lata. Jesień w pełnej okazałości. Budzisz się o 4:00, bo kot dostaje jebla — biega po całym domu jak pojebion i poluje na powietrze. Słyszysz, że coś się w domu tłucze. Otwierasz leniwie oczy, żeby sprawdzić, czy ktoś ci się do domu nie włamał, ale w głębi duszy wiesz, że ten telewizor nie jest wart twojego zerwanego poranka, więc wpisujesz to w ryzyko życia i z powrotem oddajesz się w objęcia Morfeusza.
Godzina 6:00 — kot odpierdala po raz drugi. Drze ryja przez 20 min. Oczywiście, po 6 latach życia z tym pomiotem uczysz się nie słyszeć jego wołań o… o nic, w sumie. Tak jojczy sam z siebie. Jak już jojczenie nie przynosi rezultatu, zaczyna się drapanie mebli. Wierzcie albo nie, ale nauczył się wykorzystywać to do ściągania mnie z wyra.
Jak słyszę dźwięk zaciąganych pazurów o nowy fotel, dostaję zastrzyku adrenaliny (w sumie kto by nie dostał) i zbiegam na dół, i gonię chuja przez 20 min. Zaczynam myśleć, że jego to bawi. Potrafi tak zaciągnąć pazury na fotelu i patrzy mi prosto w oczy, co zrobię — jakby chciał powiedzieć:
— „No goń mnie, ludzka świnio. Jest czwartek i zaczynamy w-f.”
Kurwa, zawsze się nabieram i popierdalam tak za nim po całym domu.
O 6:30 wracam do ciepłego łóżka, tylko po to, by za 15 min usłyszeć budzik.
I tak zwlekam się z wyra. Po raz trzeci chłostam się uczuciem wystawiania nóg poza kołdrę. Odsuwam rolety — mgła, deszcz, jakiś styropian z budowy obok targany przez wiatr, pada deszcz (wiele matek w całej Polsce powiedziałoby: „jeszcze tu nasrać”). Szeroki ziew na mojej twarzy jest jak zwiastun następnych 2 godzin.
Leniwie myję zęby, patrzę w lustro i szukam siwego włosa jako znaku nadejścia zmierzchu życia — chwalę się — na razie 0. I w sumie to jakaś dobra pula genetyczna. Moi rodzice, mimo że są młodsi o rok od Eltona Johna, mają bardzo mało siwizny.
Jakby ktoś nie wiedział, Elton John jest już po 70-tce… To jakieś 36 milionów minut. Licząc, że moi rodzice są małżeństwem i są razem, to oboje już są na tym świecie 72 miliony minut. To prawie tyle, ile Jacek Sasin przejebał złotówek na wybory, które się nie odbyły i nie poniósł z tego tytułu żadnych konsekwencji…
20.05.2020 | Zakupy w Castoramie
TLDR: Byłem w Castoramie i kupiłem sobie deski.
Hmmm… 19:48. Jak dobrze pójdzie, to skończę ten wpis o 22:00. Albo o 21:30, ale to zależy, ile razy będę usuwał to, co już napisałem, bo za każdym razem, jak czytam, co napisałem, to potem zastanawiam się, co tak naprawdę miałem na myśli.
Castorama to jest jakiś stan umysłu. Drugim takim miejscem (co kojarzy mi się ze stanem umysłu) jest Rosja. Tam rzeczy dzieją się na gębę, nikt nic nie wie, a wszechobecna biurokracja wpija więcej kasy niż deski sosnowe lakiero-bejcy „Colorit Brzoza 375 ml”, o których poniekąd będzie ten wpis i z których chcę skorzystać.
Muszę powiedzieć, że w sumie obsługa wygląda trochę jak na melanżu z tego filmu z YT, co typek się z góry drze „Co to za krajina”, a tam na dole odpala się impreza w starej rozjebanej chacie i wjeżdża gronkie „RA-SI-JA!”, po czym jakiś typ tańczy na dole z siekierą.
Dobra, do rzeczy… O co chodzi z tymi deskami? Normalnie odpowiedziałbym: „Poszedłem i sobie kupiłem” i koniec historii. Ale nie tu. Nie w tej Castoramie.
Z racji tego, że jest wszech i wobec koronawirus, zamawiam wszystko jak leci przez neta. Nie inaczej jest z rzeczami do domu. W sumie nie tylko przez koronę, ale dlatego, że moje auto zmieści jakieś trzy koty w transporterach, mnie i Natalię. (W sumie nawet polubiłem ten temat, bo nie trzeba wyłazić z domu. Kto wie, ile biznesów skończy tylko na wysyłce pocztowej, bo nie opłaca się utrzymywać biur.)
Kupuję towar. Kasa poszła wpizdu po drutach. Zakup udany, elo, dawać mi to drewno.
Mija 30 minut. Dzwoni telefon.
– Halo?
– Halo, dzieńdobry, tu Castorama. Proszę pana, nie mamy 15-tu kantówek, mamy 13, niestety nie możemy wykonać pana zamówienia.
– A możemy zrobić tak, że dobiorę 2 inne kantówki i będzie git, a za tamte dłuższe mi zwrócicie kasę?
– Tak, ale to musimy anulować całe zamówienie i pan tu przyjedzie, i dobierzemy co trzeba.
(tu zaczynam tłumaczyć typkowi, że potrzebuję taki i taki rozmiar)
– A to nie, bo nie mamy takich na 180 cm, tylko na 220 minimum.
– No, ale ja mówię panu, że nie może mieć mniej niż 180 — resztę sobie dotnę!
– No mówię panu, że mamy tylko 220! Mówię, takich nie ma! Najlepiej jak sobie pan przyjedzie i sam wybierze. Zrobimy tak, że te pieniądze, co teraz pan zapłacił, zwrócimy na kasę i od razu zrobimy nowe zamówienie.
(Ta sekcja była bardziej zawiła i składała się łącznie z trzech telefonów, gdzie jakimś cudem Castorama uznała, że anuluje moje zamówienie, informując mnie, że na zwrot kasy poczekam sobie około 30 dni — generalnie szybko sprawy nabrały tempa.)
Ok, chuj… Wsiadam na elektryczną hulajnogę. Jadę do Internetu zrobić zakupy.
Przyjeżdżam do Castoramy. Kolejka jakby o 15:30 wszyscy wstąpili po brakujące bloczki YTONG.
Czekam przy kasie do zwrotu towaru jakieś 20 min.
Moja kolej. Szybko tłumaczę pani, że chodzi o takie i takie zamówienie… tu dyktuję numer zamówienia z neta…
– Proszę pana, pan myśli, że co ja zrobię z tym numerem? Ja nie mam internetu tu na punkcie. Proszę, tu ma pan kartkę i napisać mi numer zamówienia. A w międzyczasie, co pan zamawiał? (wtf.jpg)
– Kantówki i… (nieistotne)
– A jaki numer zamówienia?
<co do chuja…>
– [dyktuję numer zamówienia]
– A to pan! Już wiem, o co chodzi… (jednak kobieta miała dekoder w głowie) xD
<Dostaję zwrot kasy.>
– Teraz pan musi zrobić na nowo zamówienie. Proszę pójść na dział i zrobić.
No to idę jak ten flet. Robię, co karzą.
Dochodzi na miejsce, proszę o pomoc gościa z obsługi i zaczyna się taniec. Ni chuja, żadna cena nie pasuje do artykułu, jaki pod nią się znajduje. Typ klęczy, rów na wierzchu, telefon przy uchu. Jakaś inna randomowa baba jeszcze do typa wrzeszczy, że to nie te panele co na wystawie (a on do niej, że inne światło ze świetlówek i dlatego tak…), opierdala tam kogoś, że ktoś mu coś wyprzestawiał, że burdel i w ogóle… No dramat.
Koniec końców typ nie doszedł do tego, co jaką miało cenę, a wybór rzeczy odbył się na zasadzie:
„A chuj, przecież deska nie może kosztować 120 zł za m², wezmę te drewniane.”
Po 40 minutach wybrałem, co chciałem. Udaję się z powrotem do typa…
– Witam. Chciałem to, to i to. Tu ma pan numer towaru.
– Ooo, widzę, że pan wie, o co chodzi i czego chce… super. Chodźmy na regał.
<Stajemy przed pełnym regałem>
– Ooooj, a tego to nie mamy. Zostało kupione.
– <Zczerwieniałem na ryju> Jak nie ma, jak jest?
– No nie ma, ktoś kupił.
– Jak kupił, jak przed chwilą ze mną je pan oglądał? O co tu chodzi?
– No w systemie mi pokazuje „0”. Nie mogę panu sprzedać.
– Ale na półce są i jest ich kilkanaście — przecież pan wybierał ze mną.
– No, ale w systemie nie ma…
– ………. <sekunda rozkminy>… wie pan co… Ja zamawiałem te kantówki, tylko anulowaliście mi zamówienie, bo brakowało 2, i może system widzi je jeszcze jako sprzedane, a tak naprawdę są na półce.
<Typ znika i nie ma go 20 min>
<Wraca>
– Jednak są dostępne.
Ucieszyłem się. Zapakowaliśmy je razem na ten JEBANY wózek.
Potem ustaliliśmy, gdzie ma być transport…
Ruszam z kwitem do kasy. Kolejka się nie zmieniła — jest jebutna i zahacza o dział elektronarzędzi.
40 min stania w kolejce i moja kolej.
Podchodzę do pani z nadzieją w głowie, że to już koniec tego spierdolenia.
A tu nie. Niespodzianka…
– Proszę pana, ale tu jeszcze trzeba uzgodnić transport w innym punkcie.
<Pytam jej więc, wkurwiony do granic>
– To co ja robiłem z tamtym typem 20 min na drewnianym? Rozmawiałem o możliwościach dostawy na podany adres? Bo już kurwa nie wiem?
– Proszę pana, proszę spokojnie. Przy tamtym stoisku wszystko pan uzgodni i wtedy proszę do mnie przyjść.
– I muszę spowrotem stać w tej kolejce?
– No, niestety takie rzeczy trzeba wcześniej uzgadniać, zanim stanie się w kolejce.
Coś we mnie pękło. Jak jestem spokojnym człowiekiem, tak krzyknąłem:
„KURWA!”
i zajebałem buta w te przesuwne drzwi, co jak wchodziłem, to się zamknęły i mnie przytrzasnęły.
Ochroniarz coś tam spojrzał, ale nie podszedł.
Więc staję w tym jebanym okienku od jebanej spedycji. W kolejce.
– Tak, słucham? (Gość na pełnej wyluzce. Nie zna dramaturgii historii, jaka kryje się za 0,5 cm pleksy, która docelowo chroni go przed wirusem.)
– Mam tu kwit — chcę to na ten adres.
A typ do mnie…
– Proszę pana, ale tu już jest zapłacony transport i adres. Musi pan iść do kasy i zapłacić i to tyle.
(W tym momencie wiedziałem, że tego dnia będzie potrzebny alkohol.)
– Ale tamta pani z kasy…
– Proszę ze mną. (Która to kasa? Poczułem się, jakby za rękę wzięła mnie wychowawczyni z klasy 1-3 — mój anioł zbawca.)
Razem poszliśmy zaradzić temu kurwa złu…
– Kasia, słuchaj: jak masz tu na kwicie wbity transport, to nie odsyłaj klientów do mnie…
– Ale to nie trzeba jeszcze pieczątki?
– Nie.
I tak udało mi się kupić 15 kantówek i 16 paczek podbiciówki.
Polecam internetowe zakupy z Castoramy!
16.05.2020 | Kolarskie ambicje
Lubię jeździć na rowerze. I jak wchodziłem w ten temat to tylko słyszałem od innych, że towarzystwo jest specyficzne i ludzie w 'lajkrze’ często lubią sobie coś udowadniać.
Jedziesz sobie na spokojnie i doganiasz jakiegoś randomowego typka na karbonowej „Orbei” (Orbea – hiszpańska, bardzo dobra marka rowerów), po czym wyprzedzasz. Od zwykłe minięcie – zero rywalizacji, po prostu ja jadę szybciej a on jedzie wolniej. Kończę manewr i wchodzę na swoje tempo przelotowe. Mija minuta i on wyprzedza mnie. Myślę sobie „co jest – typie, przecież dopiero co ledwo jechałeś”.
I się zaczyna… Raz ja, raz on… coraz szybciej. Mijanki zaczynają wyglądać jak obwąchiwanie sobie przez psy dup, kto tu jest mocniejszy.
Docelowo spokojny wyjazd zamienia się w piekło dla płuc, miejscami pod 39 km/h. Tętno dobija do 180 parę. Generalnie mój limit — dalej już jest rzyganie. Wzrok zawęża się tylko do najbliższych kilkunastu metrów. Piekący ból zaczyna ogarniać uda i łydki. Kwas mlekowy zalewa mięśnie i wiesz, że jutro to już na pewno będzie musiał być dzień regeneracyjny.
Ten stan trwa jakieś 15 km. Po całej tej orce (od słowa 'orać”) zamieniamy kilka słów, a koleś mówi, że wyskoczył sprawdzić, czy git szprychy wyregulował, ale że mu się spoko jechało, to pojechał jakieś 20 km za daleko.
Uroku dodaje fakt, że mówił to z wiszącym glutem na brodzie.
Podziękowaliśmy sobie i pojechaliśmy każdy w swoim kierunku.
A te szprychy chyba jednak były wyregulowane dobrze.
02.02.2020 | Dziadzienie
Kocham to uczucie, kiedy przychodzi się do domu i rzuca ubrania w kąt. Zwłaszcza latem — wysiadasz z auta, odklejając dupę od siedzenia, przekraczasz próg i zdzierasz z siebie wszystko, co zbędne, a jednocześnie starasz się zachować resztki godności. W efekcie zostajesz tylko w bokserkach 😛.
Moja żona nazywa ten stan „efektem ściągniętego stanika”, a ja „syndromem butów narciarskich” — kto jeździ na nartach lub ma cycki, ten wie.
Ale ja o nie ściąganiu, tylko o zakładaniu.
Kiedy byłem młodszy o jakieś dwadzieścia trzy lata, nienawidziłem — jak ja pierdole — kiedy mama zmuszała mnie w te zimne dni (swoją drogą, kiedyś były zimy, teraz już nie ma) do zakładania kalesonów. No po prostu dramat. Powagi nadaje fakt, że z tym urazem zostałem aż do trzydziestki.
Ale teraz mam trzydzieści jeden lat i to już nie są kalesony. O nie! To jest kurwa bielizna termiczna, czy tam termoaktywna, i jest dla ludzi świadomych i dbających o ciało, dla jebanych sportowców i asów podejmowania wyborów konsumenckich, czytających metki na temat przepuszczalności cieplnej włókien Gore-Texu i z czego zrobiona jest soczewica.
Muszę się przyznać, że jednak wpada w ucho — „bielizna termiczna”. Jakby mi ktoś powiedział „masz tu kalesony za 130 zł”, to tak średnio. A tu hyc, kurde, masz bieliznę termiczną i czujesz się, jakbyś zakładał na siebie jakieś mikroprocesory. No, wchuj pro.
Wraz z upływem czasu doceniam, dlaczego mama, zakładając mi tę bieliznę termiczną, podciągała mnie jak worek mąki, dusząc wszystkie organy poniżej. Ona dbała o optymalizację cieplną i użycie produktu zgodnie z przeznaczeniem.
Chodziło o to, żeby przylegało. Inaczej kompletnie nie spełniałoby to swojej funkcji.
Teraz, gdy już trójka wjechała z przodu, nagle rzeczy, które kiedyś były znienawidzone, nabierają dużo sensu. Mimo że na zewnątrz pizgało złem, a wiatr urywał głowę, potrafiłem założyć na siebie lekką kurtkę i krótki rękaw. Marzłem jak Jezus Maria, ale widocznie wtedy było warto.
Teraz zakładam takie kalesonki i hyc — ciepło, wygodnie i można spacerować w nieskończoność. No faktycznie bielizna full tech. Mam nawet swoją ulubioną.
Kiedyś lubiłem chorować, bo wolne, gierki i kończyłem Neverhooda, tak teraz po prostu kurwa Nie-Na-Wi-Dzę. Wystarczy, że wstanę rano i mam jedno nozdrze zatkane, to kurwa zaczyna się taniec spierdolenia i szukania przyczyn. Odpalam opaskę fit czy inne gówno i sprawdzam te nic nie mówiące wykresy snu, czy pokazują, że się wyspałem. Potem sprawdzam, czy temperatura pomieszczenia jest optymalna, łykam witaminy i zakładam coś ciepłego na siebie. Na końcu zawsze wychodzi, że wychłodziłem się dzień wcześniej i teraz spłacam dług.
Obecnie zakładam sobie takie ciepłe kalesonki i niczym się nie martwię. Siedzę przed telewizorkiem, napalam w kominku, wyciągam wafle ryżowe i gram z żoną w Scrabble, a patrząc przez okno na ten szary styczniowo-lutowy świat, wiem, że ktoś tam idzie ulicą, kto o kalesonkach myśli tak źle jak ja za młodu. Marznie na przekór swojej mamie, myśląc, że jest cool albo że zrobi lepszą odporność.
W jednym z podcastów ostatnio dowiedziałem się, że ta miłość do kalesonów ma swoją nazwę: „dziadzienie” i dopada w pewnym czasie 😕.
26.01.2020 | Task failed succesfuly
Ej czasem ma się taki dzień że synapsy po prostu nie stykają xD
Rozwiązanie najprostszych czynności przypomina chodzenie po ciemnym pomieszczeniu z wyłączonym światłem – tyle, że włącznik jest zaraz obok ale nie chcę się go użyć.
Rozebrałem komputer co by RAMu dołożyć.
Poskładałem wszystko, wbiłem do BIOSa żeby tam coś poprzestawiać i żeby RAMy się zgadzały i cyk wszystko fajnie.
Chwilę później dzwoni kumpel czy gramy. – no jasne odpowiadam- tylko podepnę jeszcze kable.
Gramy.
I tu powstał problem. Generalnie zawsze miałem tak, że jak coś rozłożyłem na części i potem to złożyłem to zostawały mi zapasowe śrubki.
Dźwięk w słuchawkach słyszę na odwrót. Czyli lewy kanał na prawej a prawy na lewej słuchawce. Jezu jak to wkurza. Wchodzę w ustawienia dźwięku, tam majstruje z 10 min i nic. Dalej to samo. Ok czas przeinstalować sterowniki. Dalej to samo. Kurde. No to jeb pod biurko i robię jogę z kablami – przepinam wszystko. Dalej nic, dźwięk idzie na odwrót. Zabawa z portami też nie pomaga.
Siedzę zrezygnowany i nagle olśnienie.
…
…
…
…
…
Cały czas miałem założone słuchawki na odwrót.
18.01.2020 | Pandemiczne randkowanie
Właśnie skończyłem bieganie. Zmęczony usiadłem na ławce przy 'żwirowni’ tyłem do chodnika. Koleś idzie z dziewczyną (chyba spacer w stylu randka) i wywiązał się między nimi dialog:
On: ej ile ty masz lat? 35?
Ona: 33
On: a bo mam koleżankę co ma 38 …
I tak poszli w ciszy dalej….
12.08.2018 | Wakacyjny rozkmin
Kurka.
Siedzę na basenie w koszuli sącząc leniwie wino i generalnie opalanie zakończyłem dość szybko bo po ciul komuś filtry do opalania… Aha – ważny kontekst – jestem na wakacjach z żoną i mamy swój miesiąc (w polskich warunkach tydzień) miodowy. Ale ja nie o tym.
Za każdym razem jak nachodzi mnie lub moją małżonkę na posiadanie potomstwa, to bardzo szybko te rozmyślania weryfikowane są przez brutalną rzeczywistość.
Obok dzieciak biega i krzyczy jak pojebany. Złapał taki duży kawałek plasteliny , rozerwał na pół i wciska ojcu do oczu ciesząc się i podskakując. Toż to świetna zabawa. Przyglądam się temu gościowi i podziwiam jego spokój i niewzruszenie. Chłop cierpliwie wyciąga kawałki plasteliny z oczu i odkłada na ziemię jakby to była codzienność. Myślę sobie że nie wytrzymałbym tego na dłuższą metę… Zacząłem traktować takie obrazki jak swego rodzaju remedium. Gdy kogoś z nas najdzie na dzieci to zabieram naszą dwójkę do Auchan – nie na zakupy a na obserwowanie życia i jego konsekwencji. No dobra – przy okazji kupi się ziemniaki i kefir bo taki obiad zawsze spoko.
Godzinny spacer arteriami krasnienskiego (od Krasne) centrum handlowego mocno cementuje w naszych głowach przekonanie, że kot to na razie wszystko na co nas stać. Dzieci ciągnące matki za nogi, wrzask rzędu 120 decybeli, rozrzucanie produktów na podłogę gdy te z woli rodzica nie wylądowały uprzednio w koszyku. Autentycznie jak w tej reklamie Durexa z początku tego milenium.
Oczywiście sytuację pewnie łagodził by fakt że to nasze i takie kochane ale z drugiej strony odczuwał bym strach, że to moje małe odbicie odwala taką manianę.
Naturalnie, usposobienia dzieciaka nie da się wybrać więc to w sumie taka loteria. A ja nigdy nie gram w loterię ani nie lubię hazardu. Bo koniec końców zawsze wygrywa kasyno.